Macierzyństwo dało mi włosy, o jakich zawsze marzyłam

Macierzyństwo dało mi włosy, o jakich zawsze marzyłam

Długo się zbierałam, żeby o tym napisać.. Bo jak opisać coś tak zwykłego i jednocześnie tak… symbolicznego? Ale chyba właśnie dlatego chcę to zapisać. Nie wiem, jak to brzmi dla innych, ale macierzyństwo naprawdę zmieniło moje włosy. Bo wiecie Zawsze chciałam mieć „te” włosy. Wiecie, o co mi chodzi. Takie, które są pełne, miękkie, zdrowe, naturalne. Takie, które się błyszczą. Które układają się „same”, ale w taki sposób, że wyglądasz jakbyś nie musiała się starać. Które nie muszą być wymodelowane, żeby wyglądać dobrze.. Ohh ile godzin spędziłam nad analizowaniem składów, punktu rosy, metod olejowania czy nakładania masek, to wszystko sprawiło, że mocno rozwinęłam się w temacie świadomej pielęgnacji włosów. Tylko, że moje włosy, nie zawsze chciały współpracować..


Potem zostałam mamą 👶 


I przez pierwsze miesiące wszystko było na opak. Moje ciało, stało się... inne, skóra inna. Ja, próbująca odnaleźć się w nowej roli kompletnie nie miała na to wszystko czasu.

Włosy? Miałam wrażenie, że po porodzie lecą garściami. Zgarniałam je z poduszki, ze swetra, spod prysznica i nie ukrywam było to mocno dołujące, bo dla mnie włosy to coś więcej niż tylko włosy, które "przecież odrosną".. To część mnie i w zalewie pociążowych zmian, które działy się w moim ciele czułam się coraz mniej jak ja... Nie miałam siły analizować PEH, myć metodą kubeczkową. Po prostu robiłam to, co mogłam. Czasem nałożyłam maskę, a czasem miałam jedynie kilka minut aby na szybko je umyć szamponem. Ale ciało i hormony robiło swoje. Robiłam swoje też ja, aby odzyskać kontrolę nad sobą, swoim ciałem i włosami..A po tym jak wyszliśmy z okopów "newborn stage" zaczęłam działać razem z wcierkamki i olejami.



I po jakimś czasie zauważyłam różnicę, coś zaczęło się dziać..


Zaczęły rosnąć nowe.

Dosłownie. Baby hair wszędzie. Przy skroniach, na czubku głowy, jakby moje ciało powiedziało: „Dobra, widzimy, że się starasz więc pokażemy Ci efekty”. Zaczęły wracać ! Inne niż wcześniej, bardziej miękkie, grubsze, mniej kapryśne. Zaczęłam je obserwować. Nie stylizować, nie poprawiać, tylko.. obserwować . I z tygodnia na tydzień widziałam, że mam dokładnie takie włosy, jakich chciałam całe życie. Takie, które będą pięknie spadają kaskadami na moje plecy. W końcu oglądając zdjęcia mogę na nie spojrzeć i powiedzieć "Tak, mam naprawdę piękne włosy". Takie zdjęcia, które kiedyś jako Babcia będę oglądała z wnuczkami, delikatnie pocierając fotografię ze wzruszeniem, że te najpiękniejszy włosy przyszły do mnie właśnie po porodzie.    



Coś się we mnie przestawiło. 

Zrozumiałam, że pielęgnacja to nie tylko to, co nakładam na głowę.

To też:

  • sposób w jaki traktuje siebie i to co robię,
  • brak irytacji kiedy coś nie wygląda „perfekcyjnie”,
  • wewnętrzny spokój i równowaga.

Macierzyństwo przyniosło mi najpiękniejsze włosy, nie za sprawą hormonów, lecz dlatego, że przestałam z nimi walczyć. Zaczęłam je dostrzegać, słuchać i odpowiadać na ich potrzeby. Nie trzymałam się sztywnych zasad, nie liczyłam minut z olejem czy maską. Po prostu dawałam im to, czego potrzebowały, wtedy, gdy czułam, że to właściwy moment. Zamiast upatrywać w nich ciągłe niedoskonałości zaczęłam dostrzegać w nich ich pozytywy i je doceniać. Zamiast usilnie myśleć co jeszcze muszę w nich zmienić, zaczęłam cieszyć się tym co już udało mi się osiągnąć. Ten cały złudny  perfekcjonizm, do którego kiedyś dążyłam odszedł gdzieś na drugi, a może nawet trzeci plan. Macierzyństwo nauczyło mnie patrzeć na siebie z boku i akceptować siebie taka jaka jestem. 


Dziś patrzę w lustro inaczej. Nie poprawiam ich nerwowo. Nie kręcę głową z irytacją, że znowu coś odstaje. Nie zastanawiam się czy aby na pewno dobrze zrobiłam, że nałożyłam tę maskę proteinową po tym jak ostatnio hennowałam włosy..

Nie myślę: „można by je bardziej wygładzić”.

Myślę:

„Taka jestem. Takie są moje włosy. Silne, rosnące, moje.”

To może nie będzie najbardziej techniczny wpis o pielęgnacji włosów, jaki tu znajdziesz, ale może właśnie ten najbardziej potrzebny.


I jeśli czytasz to w momencie, kiedy Twoje są „jakieś takie nie”, to przytulam.

One wrócą, zobaczysz :) I będzie pięknie.


Pozdrawiam serdecznie, Madeline🌷

Włosy w Sztuce: Syreny czyli 12+ obrazów, które mnie zaczarowały

Włosy w Sztuce: Syreny czyli 12+ obrazów, które mnie zaczarowały

Pomyślałam ostatnio, że fajnie byłoby urozmaicić trochę treści na blogu i dorzucić coś, co również bardzo mnie porusza czyli sztukę. A dokładniej: to, jak włosy przedstawiane są w malarstwie. Bo skoro włosy są dla mnie ważne na co dzień, to czemu nie spojrzeć na nie też od strony artystycznej? Od dawna zapisuję sobie obrazy na Pintereście, które mnie zachwycają, często właśnie przez to, jak artysta przedstawił włosy. Ich ruch, światło, fakturę… Te wszystkie detale, które sprawiają, że czuję, że coś nas łączy, coś pięknego, delikatnego i silnego zarazem.

Lato. Czas, kiedy wszystko wokół przypomina wodę, światło mieni się na liściach jak fale, powietrze staje się cięższe i bardziej leniwe, jakby płynęło. W takim właśnie czasie myśli nieuchronnie dryfują w stronę morza, oceanu, a wraz z nimi,  ku syrenom. Nie, nie tym naiwnie bajkowym, z różową muszlą w roli stanika. Myślę raczej o postaciach utkanych z mitów i obrazów, takich, które żyją bardziej na płótnie niż w opowieściach. Postaciach, które są pretekstem dla artysty, by opowiedzieć coś więcej, o świetle, ciele, ruchu, tajemnicy.

I właśnie włosy syren stały się dla mnie cichym bohaterem tych opowieści. To one poruszają się z wodą, z wiatrem, z emocją postaci. To one bywają jak wodorosty, jak strumienie farby, jak cienkie nitki światła. Dla mnie, osoby zakochanej zarówno we włosach, jak i w sztuce, te obrazy są czymś znacznie więcej niż tylko przedstawieniem mitycznych istot. Są malarskim studium teksturyruchu i zmysłowości zaklętych właśnie we włosach. 

Dlatego w tym wpisie chciałabym pokazać Wam 12 wybranych obrazów syren, które zatrzymały mnie właśnie tym, jak zostały ukazane ich włosy. To nie jest galeria syren w klasycznym sensie. To bardziej galeria nastroju, miejsca, w którym włosy stają się symbolem: wolności, kobiecości, rozpadania się w przestrzeni, bycia pomiędzy. Przy każdym obrazie zatrzymam się na chwilę. Opowiem Wam, co widzę, co czuję, co zachwyciło mnie w tym konkretnym ujęciu. Czasem będzie to ruch, czasem kolor, czasem cisza, którą można „usłyszeć” tylko patrząc.

1. "Piotruś Pan. Laguna Syren" ~ Scott Gustafson.
Ten obraz kojarzy mi się z dzieciństwem i marzeniami o tym, jak wyglądałby podwodny świat, gdyby naprawdę istniał. Syreny krążą tu jak w tanecznym wirze, a ich włosy unoszą się przy każdym ruchu, wirując razem z bańkami i światłem. Uwielbiam, jak są lekkie, pełne życia, jakby miały swoją własną osobowość. Każda fryzura jest inna, każda opowiada coś o właścicielce. Włosy są tu jak fala, miękkie, dzikie, swobodne. I właśnie za tę miękkość,  nie tylko wizualną, ale emocjonalną ten obraz tak mnie przyciąga. Bo choć to „tylko” włosy, to właśnie one niosą w sobie tyle charakteru, że mam ochotę poznać każdą z tych bohaterek – kim są, co czują, jaką mają historię.

2. "Srebrne Echo" ~ Annie Stage
To jeden z tych obrazów, przy których od razu robi mi się cicho.. Widok jest zachwycający, a ilośc detali od razu rzuca się w oczy. Syrena siedzi jakby w zawieszeniu między snem a rzeczywistością, a jej włosy, ciemne, eteryczne, jak głęboka toń oceany, są częścią tej ciszy. Jej głowę zdobi diadem z pereł i diamentów. które dają wrażenie jakby między pasmami ukryte były perły albo krople rosy.  Rozchodzą się delikatnie, nieregularnie, jakby to nie były pasma, a pociągnięcia pędzla i powietrza. Uwielbiam ich gęstość, długość i to jak kaskadami opadają na ciało syreny jakby chciały schować ją przed niepożądanym wzrokiem gapiów. 

3. "Syrena z rybami" ~ Annie Stegg
Ta syrena jest inna, trochę zamyślona, trochę nieobecna. Wyglądem przypomina porcelanową lalę, która chyba każdy z nas chociaż raz widział, stojącą w odświętnym ubranku na szklanej półce. A jej włosy to coś, co naprawdę mnie w tym obrazie urzeka i właśnie za to niesamowicie doceniam obrazy Annie Stegg. Jako jedna z niewielu artystów potrafi namalować włosy w ten niesamowicie eteryczny wręcz baśniowy sposób. Są miękkie, jak jedwabne fale, ale z nutką dzikości. Nie są perfekcyjne, nie są "ułożone". Są naturalne, a jednocześnie baśniowe, z delikatnym połyskiem, jakby same fale delikatnie czesały je z każdym ruchem wody. To włosy, które można by czesać palcami przez godzinę, albo po prostu patrzeć, jak się poruszają z każdym oddechem tego zaczarowanego świata.

4. Ilustracja do bajki "Mała Syrenka" Hansa Christiana Andersena z wydania z roku 1837 roku.
Stare wydania bajek mają w sobie często przepiękne ilustrację i właśnie jedną z takich chciałabym się z wami podzielić. Mała Syrenka obserwuje odpływający statek, na którym znajduje się jej ukochany Eryk. Jej włosy są długie, ciężkie od wilgoci i emocji, a jednocześnie miękkie i swobodne. Opadają po jej plecach, oplatają ramię i poruszają się z wiatrem tak naturalnie, że aż czuć ich ciężar. To włosy, które coś przeżyły, nie tylko burze morskie, ale też własne wewnętrzne fale. Lubię w nich to napięcie: między siłą a delikatnością, między ruchem a zawieszeniem.

5. Ilustracja syren z Piratów z Karaibów. 
Niewiele informacji udało mi się znaleźć na temat tego obrazu. Jedynie krótką informacje, że zrobiony był na potrzeby Piratów z Karaibów. Może była to ilustracja do jednej z Ksiąg, który wprowadzał bohaterów w temat syren ? Ciężko powiedzieć, jednak pomimo tego, że grafika nie jest zbyt dobra to w tym obrazie jest coś pierwotnego i dzikiego, a włosy syren idealnie to podkreślają. Długie, ciemne, niesforne – jakby rozwiane przez wiatr i burzę, a może przez gniew. Każda z nich ma inną strukturę i kolor, ale wszystkie wyglądają, jakby były częścią morza. Szczególnie porusza mnie ta czarna, gęsta czupryna – jak cień pod wodą, jak coś, co trudno uchwycić. To włosy, które mówią: „nie zbliżaj się, jeśli boisz się prawdy”.

6. "Rybak i Syrena" ~ Henry Justice Ford, 1920 rok.
To chyba najbardziej klasyczna syrena z całej tej serii, ale jej włosy mają w sobie coś z ognia, długie, rude, pełne światła zachodu słońca. Opadają po wodzie jak rzeka, jak płomień wśród piany. Są lekko splątane, wilgotne, przylegające do ramion i szyi i przez to niesamowicie zmysłowe. Uwielbiam, jak odbijają kolory nieba i morza, jak wchodzą w dialog z otoczeniem. W tych włosach nie ma tylko piękna  jest też pragnienie, prośba, wyciągnięta dłoń w stronę rybaka. Ciężko odgadnąć czy w jej oczach kryje się miłość czy tylko ułudna próba zwabienia rybaka w morską otchłań..

7. "Pocałunek syreny" ~ Gustav Wertheimer , 1882 rok.
Ten obraz jest jak scena z romantycznego snu i koszmaru jednocześnie. Włosy syreny są tu dzikie, ciężkie od wody i emocji – jakby przyciągały tego mężczyznę nie tylko fizycznie, ale też symbolicznie, wciągały go w świat, z którego nie ma powrotu. Kocham ten moment, gdy loki zlewają się z pianą fal, jakby morze było jej fryzjerem, a uczucia rozplatały każdy pasemek. W tych włosach jest siła, zmysłowość i coś niebezpiecznego. Jakby były zaklęciem, miękkim, mokrym, ale bardzo skutecznym.

8. "Syrena" ~ John William, 1900 rok.
To jeden z najbardziej znanych obrazów syreny i wciąż zachwyca mnie ten gest czesania włosów. Długie, rude pasma spływają po jej ramionach jak woda z kamieni, ciężkie, lśniące, bardzo obecne. Uwielbiam, jak artysta namalował teksturę, czuć każde pasmo, każdy skręt, każdą kroplę. To włosy, które są rytuałem, spokojnym, codziennym, a jednak pełnym intymności. Widać, że są jej dumą i schronieniem.

9. "Syrena atakowana przez mewy"
 ~ Giovanni Segantini
Ten obraz jest pełen ruchu, a włosy syreny są jego przedłużeniem jakby wiatr i woda malowały nimi niebo chcąc opowiedzieć emocje, które targają główną bohaterką. Długie, rozwiane, rozciągnięte między falą a skrzydłem, wyglądają bardziej jak element natury niż jak ludzki detal. Są bezbronne, a jednocześnie niepokorne, walczące. W tych włosach czuć napięcie – między pięknem a chaosem, lekkością a siłą przetrwania. I właśnie przez to nie mogę oderwać od nich wzroku.

10. „Syreny w blasku Księżyca” ~ Gertrude Alice Kay, 1916 rok.
Ten obraz jest jak bajka opowiadana szeptem tuż przed snem. Jakby same syreny chciały nam powiedzieć "chodźcie pobawcie się z nami, zobaczcie, wcale nie jesteśmy takie złe i niebezpieczne jak o nas mówią". Włosy syren są tu jasne, miękkie, niemal świecące w świetle księżyca, jakby skąpane w srebrnym pyle. Unoszą się na wodzie lekko, jakby znały wszystkie pieśni nocy. Uwielbiam to, jak korespondują z falami ani jedno, ani drugie nie zatrzymuje się w miejscu. W tych włosach nie ma dramatyzmu jest po prostu czułość, pod którą czuję, że ukrywa się ich prawdziwa mroczna strona.

11. "Pocałunek Syreny" ~ Gustave Wertheimer
Kolejny pocałunek, który na pozór może wydawać się romantyczną i czuły jednak sztorm i wzburzone falę, które otulają kochanków od razu przywodzą mi na myśl burzę i wodzenie marynarzy przez syreny.. Tutaj włosy wyglądają na splecione w rozmarzony warkoczy, który rozplatają wzburzone fale. Ich złotawy kolor kontrastuje z ciemną wodą i dramatem sytuacji, co sprawia, że stają się jeszcze bardziej widoczne. Są gęste, długie, jakby nieskończone, falujące w wodzie razem z emocjami syreny. Widać w nich siłę, ale też łagodność, to nie tylko ozdoba, ale broń i pocieszenie. Te włosy są jak mamienie syren piękne, ładne, bujne, ale niebezpieczne i trudne do odrzucenia.

12. "Mała Syrenka" ~ Lisa Keene, 1989 rok.

Kolejne przedstawienie Arielki tym bardziej już pod postacią, którą jest nam bardzo dobrze znana z bajki Disneya. Mała Syrenka wygląda, jakby siedziała między światem dziecięcej baśni a dojrzałej zadumy. Jej rude włosy wirują na wietrze jak płomień, są niesforne, żywe, w kontrze do ciemnych chmur i surowego krajobrazu. Uwielbiam ich miękką objętość, jakby były lekkie, ale pełne treści. Każde pasmo zdaje się mówić coś o niej: o tęsknocie, marzeniach, o tym, że nie wszystko trzeba wypowiedzieć na głos. To włosy, które zapamiętuje się długo po tym, jak obraz znika z oczu.

13. "Mała Syrenka obserwująca Księcia", ilustracja do bajki Hansa Christiana Andersena.

Kolejna ilustracji z baśni Hansa Christiana Andersena. Mała Syrenka przypływa aby podglądać wpatrującego się w niebo Eryka. Ta scena jest cicha, jakby zatrzymana tuż przed czymś ważnym. Arielka wynurza się z ciemnej wody pod schodami pałacu, a jej mokre, ciemne włosy oplatają ciało jak cienkie glony. To nie jej wersja, która znamy z kinowych adaptacji. Ta jest inna. Jej włosy są nieuczesane, poskręcane, tajemnicze, jakby w nich właśnie schowała całą swoją historię. Lubię je za to, że nie są ozdobą, tylko cieniem emocji: smutkiem, pragnieniem, tęsknotą, którą wręcz wylewają się z jej oryginalnej wersji. To włosy, które coś czują...

14. „Syreny i Nimfy” ~ Emanuel Oberhauser, około 1885 roku.
Ten obraz jest pełen światła, kobiecości i letniego spokoju. Syreny siedzą na skalistym brzegu i każda z nich ma inne włosy: jedne ciemne i ciężkie, inne jasne jak jedwab. Pokazując jak różnie potrafią wyglądać syreny. Lubię to, że są prawdziwe: nieidealne, trochę wilgotne, rozczesane przez palce. Widać w nich wspólnotę, taką dziewczyńską, czułą, zaufaną. Włosy stają się tu elementem relacji, nie tylko wyglądu.

15. „Mała Syrenka” ~ E. S. Hardy, 2016 rok.
Ta syrenka wygląda jak zatopiona w myślach: może marzy, może się nudzi, może czeka. Jej włosy są złociste, grube, lekko skręcone, spływają z ramion jak rzeka miodu i dekorowane są kwiatami, które przypominają o jej dziecięcej niewinności. Lubię w nich to połączenie lekkości z gęstością, wyglądają, jakby pachniały czymś słodkim i letnim. Są bajkowe, ale nie przesłodzone właśnie przez tę nutkę zadumy. To włosy, w których można się zaszyć jak w bezpiecznym kokonie. A ja za każdym razem kiedy patrze ma ten obraz, nie mogę wyjść z podziwu, że został namalowany w 2016 roku a nie 1916 roku.

16. "Syrena" Howard Pyle's, 1910 rok.
Jest coś niepokojąco pięknego w tej scenie. Syrena wynurza się z wody jak sen, a jej długie, gęste włosy ciągną się za nią niczym opowieść niesiona przez fale. Są ciężkie od wody, ale nie tracą lekkości, falują jak jedwab w morskiej toni, oplatając ją z delikatną, niemal czułą siłą. Lubię w nich ten kontrast: siła i miękkość, cisza i dramat, coś, co zostaje w głowie długo po tym, jak przestaje się patrzeć. To włosy, które nie tylko zdobią, one budują napięcie całego obrazu.

"Człowiek patrzący na fale" ~ Fedor Lunin

Mam nadzieję, że ten wpis był dla Was choć trochę jak zanurzenie się w spokojną wodę, taką, która koi, ale też porusza coś pod powierzchnią. Włosy syren choć często tylko detal, potrafią opowiedzieć całą historię bez słów. Są przedłużeniem ich duszy, emocji, opowieści zapisanej w światłocieniu.

Dla mnie każdy z tych obrazów był jak krótkie spotkanie, z postacią, z wyobraźnią artysty, z własnym zachwytem. I trochę też przypomnieniem, że włosy, nasze własne, codzienne też mogą być formą sztuki. I że warto je widzieć nie tylko w lustrze, ale też w sztuce, w opowieściach, w tym, co subtelne i trochę zaczarowane.

Dziękuję, że przeczytałyście i  jeśli chcecie napiszcie mi, który z obrazów poruszył Was najbardziej. Może też macie swoje ukochane syreny z malarstwa? Chętnie poznam Wasze inspiracje :)

Pozdrawiam, Madeline




















Czerwcowa aktualizacja włosowa - poźno, ale z sercem (i oceanem w tle)

Czerwcowa aktualizacja włosowa - poźno, ale z sercem (i oceanem w tle)

Nie wiem, kiedy minął mi ten czerwiec, naprawdę. Gdybym miała go podsumować jednym słowem, byłoby to: zabiegany. Ale zabiegany w najlepszym możliwym znaczeniu. Na początku miesiąca przyleciała do nas moja Mama 💛 Po długim czasie na odległość wreszcie znowu mogłyśmy być razem (i to nie tylko na FaceTimie), ale co najważniejsze mogła ona w końcu zobaczyć na żywo swojego wnuckza. Od momentu, kiedy wylądowała, codzienność zamieniła się w mini wakacje (takie pół-etatowe, bo dookoła nas cały czas toczyła się nasz codzienność).


Spacery nad oceanem, małe wycieczki, wspólne śniadania, pokazywanie Mamie Australii... Chciałam, żeby zobaczyła, jak tu się żyje, nawet zimą. A zima, choć kalendarzowa, jest tu bardziej jak nasze wczesne polskie lato — lekka, słoneczna, bez ciężkich kurtek (i bez śniegu, oczywiście 😅).

To wszystko sprawiło, że moja pielęgnacja włosów była… hmm… minimalistyczna, ale za to dobrze przemyślana.

🌿 Oleje — czyli szybkie, sprawdzone klasyki

W tym miesiącu najczęściej sięgałam po:

  • olej z nasion siemienia lnianego – mój ratunek, gdy czułam, że włosy zaczynają być smętne i matowe. Wygładza, nie przeciąża i  tworzy idealny film na włosach, który skutecznie zatrzymuje wewnątrz wszystkie odżywcze składniki. Zostawiałam go na 1–2 godziny przed myciem, zazwyczaj na wcześniej zwilżone włosy płukanką miodową, o której kiedyś pisałam wam tutaj.

  • olejek Garnier Botanic Therapy (arganowy) – aplikowany po myciu, głównie na końcówki. Kocham jego zapach, daje wrażenie zadbania nawet wtedy, gdy wszystko robi się na szybko.

  • olejek z migdałów – idealny na dni „zero wysiłku” — szybki w aplikacji, lekki, a włosy od razu wyglądają lepiej.

  • olejek z czarnuszki -  który już od lat jest moim ukochanym filtrem UV na włosy. Używam go od lat i nie trafiłam jeszcze na inny skuteczny zamiennik. 

Olej z nasion sieminia lnianego i olej migdałowy służyły mi na przemiennie jako oleje do olejowania nakładane na skóre głowy i na długośc włosów na około 1-1,5 h przed myciem włosów. Z racji naszego napiętego grafiku robiłam to raz w tygodniu (zazwyczaj były to sobota bądź niedziela). 

🧴 Odżywki – dwie, ale konkretne

  • Garnier Fructis z trzema olejami – używam jej od lat i to jeden z tych produktów, które mam zawsze „na wszelki wypadek”. Działa, wygładza, pachnie jak lato.

  • Pantene Odżywka Nawilżająca do Codziennego Stosowania – jak mleko ryżowe dla włosów:
    delikatna, lekka, ale przyjemnie zmiękcza. Sprawdza się, gdy nie chcę przedobrzyć.

🧴 Maski - domowe DYI

  • Domowo maska z żółtka jajka, miodu i oleju z siemienia lnianego bądź migdałowego. To mój absolutny hir i ciągle do niej wracam. Nic tak nie odżywia moich włosów po dniu spędzonym na plaży jak ona ! Zwykle daje ja na włosy przed myciem i trzymam pod turbanem na około 3-4

🧼 Stały ukochany Szampon

Aveeno Rose Water & Chamomile – kupiłam z ciekawości ponad 2 lata temu i… został na dobre. Próbowałam chyba już jego wszystkich możliwych wariacji, ale Woda Różana i Rumianek jest moim ulubionym szamponem ever ! Jest delikatny, ale dobrze oczyszcza. Pachnie świeżo, kwiatowo (ale nie dusząco) i naprawdę nie plącze włosów. Używam go z przyjemnością – szczególnie po dniu spędzonym na plaży, kiedy wszystko jest lekko słone i wietrzne, a moje włosy pełne drobinek piasku i soli. 

✨ Podsumowanie:

Nie było wielkiego eksperymentowania, ale mimo to włosy trzymają formę. Dzięki regularnemu olejowaniu i prostym produktom:

  • końcówki przeżyły wszystkie spacery nad oceanem,

  • włosy są miękkie i błyszczące,

  • a ja nie miałam wyrzutów sumienia, że "za mało je ogarniam"

Pielęgnacja dostosowana do życia oto moje hasło czerwca. Lipiec jest już zdecydowanie bardziej różnorodny pod względem tego czego używam więc wleci wkrótce parę polecajek :)

A u Was? Było minimalistycznie, czy może eksperymentowałyście z czymś nowym?
U mnie w lipcu pewnie dalej będzie plażowo, więc rozważam wprowadzenie jakiegoś sprayu UV... ale zobaczymy.
Ściskam Was ciepło z australijskiej zimy ☀️, Madeline

Góry, wolność i....włosy czyli jak dbać o włosy na szlaku

Góry, wolność i....włosy czyli jak dbać o włosy na szlaku

Góry zawsze były dla mnie czymś więcej niż tylko miejscem na mapie.. To mój azyl, niezmierzona "pustelnia", przestrzeń, w której oddycham pełną piersią i odzyskuję spokój. To tutaj uczę się doceniać siebie samą i nabierać dystansu do codziennego życia. Od zawsze też kojarzą mi się z wakacjami, bo to właśnie tam najlepiej przychodziła mi ta trudna nauka aby nie stresować się i nie przejmować rzeczami na które nie mam wpływu..


Ale prawda jest taka, że poza pięknymi widokami i satysfakcją z pokonanej trasy, często wracałam z gór… z włosami w stanie lekkiej katastrofy 😅. Kołtuny, przesuszone końcówki, połamane kosmyki tam i tu gdzie plecak ocierał się o szyję, ramiona i kurtkę. Nie wspominając już o kapeluszu. Wtedy zrozumiałam, że jeśli potrafię zatroszczyć się o swoje samopoczucie, oraz ciało na szlaku dzięki odpowiednie butom, ubraniom, krem SPF i oczywiście odpowiedniemu nawadnianiu, to mogę zatroszczyć się także o włosy.

I właśnie tym chcę się dziś z Wami podzielić: jak zabezpieczyć włosy na parogodzinne wyprawy w góry (i nie tylko), by chronić je przed uszkodzeniami i sprawić, że nawet po 30 km marszu będą wyglądały (i czuły się) dobrze. Tak dobrze jak czułam się ja na poniższym zdjęciu, bo z takim widokiem z "wanny", mogłabym myć włosy nawet codziennie.

A więc zacznijmy od zadania sobie podstawowego pytania czyli co tak naprawdę szkodzi włosom na szlaku?

Jednym z najbardziej szkodliwych czynników pogorszenia stanu włosów po marszu, ćwiczeniach itp to uszkodzenia mechaniczne czyli w tym przypadku:
🎒 Tarcie plecaka lub kurtki – szczególnie narażone na nie są miejsca na karku i plecach, gdzie ramiączka plecaka ocierają się o włosy. Tarcie niszczy osłonkę włosa, prowadzi do łamania i rozdwajania końcówek.

Następnie możemy wymienić coś co zwłaszcza w Australii jest niemiłosiernie szkodliwe i to nie tylko dla naszych włosów, ale także skóry czyli:
🌞 Słońce (promieniowanie UV) – włosy, tak jak skóra, reagują na promieniowanie UV. Promienie słoneczne uszkadzają keratynę (białko budujące włos), powodują blaknięcie koloru i przesuszenie. W efekcie kosmyki stają się szorstkie i matowe.

Trzecim czynnikiem, o którym należy pamiętać to:
💨 Wiatr – rozwiewa włosy, powodując ich splątanie i mikrouszkodzenia mechaniczne w warstwie łuski. Im dłuższe włosy, tym bardziej narażone na „efekt kołtuna”. Powiewając sobie swobodnie na wietrze tu i tam narażone są na zahaczania o gałęzie bądź otarcia o skały, co naraża je na wyrwanie, ciągnięcia bądź połamanie.

Ostatnie o czym chciałabym wam tutaj wspomnieć to coś co u nas nie jest, aż tak odczuwalne jak w Europie chociażby, ale i tak jest bardzo uporczywe kiedy jedziemy na szlak do parku położonego bardziej w głębi kontynent, a mianowicie:
❄️ Suchość powietrza – w wyższych partiach gór powietrze jest często bardziej suche, co sprzyja odparowywaniu wilgoci z włosa i w przypadku kręconych włosów ich puszeniu. Co widać na poniższym zdjęciu. Moje włosy na końcu szlaku zamieniły się w sianowate monstrum. Był to jeden z naszych pierwszych szlaków, który szybko nauczył mnie abym zawsze zabierała ze sobą coś do zabezpieczenia włosów przed suchym powietrzem.

Szybko zatem zapewne pojawiło się w waszej głowie pytanie klucz: Jak zabezpieczyć włosy na wyprawę w góry czy ogólnie na szlak ?

1. Absolutnie podstawowa rzecz, o której trzeba pomyśleć już na początku czyli wygodna i dobrze związująca włosy fryzura.

Wygodne, niezbyt mocne, ale też nie zbyt luźne upięcie ochronne to must-have.
Jeden warkocz klasyczny lub francuski – chroni włosy przed plątaniem i ogranicza powierzchnię narażoną na słońce. Osobiście to moja ulubiona fryzura na szlak.
Dwa warkocze – idealne dla długich włosów, dodatkowo mniej uciskają w jednym miejscu przy noszeniu plecaka.
- Luźny niski kok, związny materiałową frotką - sprawdzi się przy krótszych włosach
- Buff / opaska / szeroka chustachroni przed słońcem i wiatrem, zmniejsza tarcie włosów o ubranie. Sprawdza się dobrze jednak gorzej kiedy mamy plecak.

Warto unikać ciasnych gumek, metalowych spinek, wsuwek bądź ciasnych upięć blisko skóry głowy, mogą uszkodzić włosy pod wpływem nacisku i ruch.

2. Ochrona przed słońcem i wiatrem

Nasze włosy nie mają mechanizmów obronnych przed promieniowaniem UV, nie złuszczają się jak skóra, a uszkodzenia są trwałe. Dlatego warto ze sobą nosić:
- mały podróżny olejek z UV bądź mgiełkę z filtrem UV - coś lekkiego co nie obciąża/nie lepi włosów, a co można bez problemu aplikować nawet po pare razy w ciągu dnia. Warto pamiętać, że włosy farbowane/rozjaśniane (nawet pasemka) są szczególnie wrażliwe na działanie słońca. Ja od lat nie rozstaję się z olejkiem z czarnuszki, który jest naturalnym filtrem UV. Zabieram go absolutnie wszędzie ze sobą ! Bo jeśli lubicie rozpuszczać włosy to zdjęć tak jak ja to nic tak nie przyda się do ich ogarnięcia po rozpleceniu ich na wietrze jak dobry olejek/serum.
- kapelusz bądź chusta na głowę – działa jak naturalna bariera. Plus: wygląda stylowo i dodaje hikingowego vibe’u.

 3. Nawilżenie, odżywienie i zabezpieczenie czyli prewencja działa najlepiej

Dobrze zabezpieczone włosy na wyprawę to włosy dobrze odżywione. Warto zatem na dzień przed planowaną datą wycieczki urządzić sobie małe włosowe SPA. Warto na dzień przed wyprawą dopieścić nasze włosy tym co lubią najbardzej, u mnie sprawdza się maska domowej roboty z żółtkiem jajka, miodem, witaminą E oraz odżywką z Garnieja Fructis Oil Repairing 3. Nakładam ja na zwilżone wodą włosy na około 20-30 minut. Po tym czasie nakładam na nią olej np. arganowy, z pestek malin, czarnuszki i trzymam na głowie przez około godziny. Dopełniam tym samym moją pielęgnacje olejowaniem. Następnie wszystko zmywam i myje normalnie włosy.

Rano przed wyjściem używam serum silikonowego lub oleju na końcówki, który stwarza dodatkowy „film” ochronny na włosach.

4. Włosowy niezbędnik w plecaku

Wybierając się na szlak trzeba być przygotowanym na wszystko, dlatego warto zawsze mieć spakowaną dodatkową
- frotkę do włosów bądź łapacz, na wypadek gdyby coś stało się z naszą obecną bądź z jakiejś przyczyny musielibyśmy (chcieli) zmienić naszą fryzurę. Już niejednokrotnie zdarzało mi się, że posiadanie dodatkowej frotki ratowało mi życie na szlaku.
- serum/olejek zabezpieczający włosy
- składane lusterko żeby po zdjęciu kapelusza/czapki uniknąć szoku 🙈

Dlaczego warto przygotować swoje włosy na wypad w góry ?

Kochając góry, uczymy się kochać siebie; swoje ciało, skórę, włosy. A czasem wystarczy naprawdę niewiele aby poprawić ich stan np. poprzez zapobieganie uszkodzeniom mechanicznym, odpowiednią fryzurę bądź mały olejek, który możemy wcisnąć w te drobną, boczną kieszonkę do której nic nie wchodzi.

Dbanie o włosy na szlaku to drobny gest, który sprawia, że wracam nie tylko zadowolona z trasy, ale przede wszystkim ze spokojem. Spokojem, że po szybkim prysznicu jestem gotowa na wypad z przyjaciółmi do knajpki bądź restauracji, a moje włosy dalej wyglądają dobrze. Nie muszę ich od razu myć czy przejmować się tym, że stoją w każdą stronę. Bo jeśli potrafię dźwigać 10 kg plecak przez 15-20 km, to mogę też poświęcić 5 minut, żeby ochronić swoje kosmyki przed jego ramionami 😉

 A jak to wygląda u Ciebie ?

Jak dbasz o włosy podczas wypadów w góry? Jesteś #teamWarkocz czy #teamKok? A może masz swoje patenty na mgiełki ochronne DIY? Podziel się w komentarzach – chętnie przetestuję na kolejnym szlaku.

Pozdrawiam, 
Madeline

Czy to tu się jeszcze pisze? – refleksja blogowa, powrót i sens pisania w 2025

Czy to tu się jeszcze pisze? – refleksja blogowa, powrót i sens pisania w 2025

Nie pamiętam, kiedy ostatni raz logowałam się tutaj bez poczucia lekkiego wstydu.. Wiesz, tego rodzaju „zaraz-napiszę-tylko-najpierw-odkurzę-i-zrobię-herbatę” wstydu, który nagle przeciąga się do czterech lat i masy zmian po drodze..W międzyczasie życie jakby się rozpędziło: były podróże po Australii (czasem z mapą, czasem bez), był dom, którego nagle zaczęło się szukać, aż w końcu się znalazł, i był ktoś malutki, kto nauczył mnie, że włosy da się stylizować jedną ręką, a drugą bujać rytmicznie malutką kołyskę bądź wózek, z małym okruszkiem w środku..

Nie wiem, czy to powrót na stałe, choć mam taka nadzieję. Nadzieję na regularność i przynajmniej jeden wpis w tygodniu (trzymajcie kciuki). 

Ponieważ od dłuższego czasu dojrzewa we mnie to uczucie, że pora tutaj wrócić i znów poczułam ochotę na słowa. Choćby kilka. Choćby nieidealnych i na prędko między jedną drzemką, a chwilką wyrwaną wieczorem po tym jak mój Maluszek smacznie zasnął :)

Więc… hej. Jeśli jeszcze tu jesteś, to znaczy, że blog przechował nas obie.

Długo zeszło mi powrócić tutaj choć prób podejmowałam już wiele bo na początku to była tylko przerwa. Tydzień bez pisania, potem miesiąc. Później uznałam, że chyba nie mam już nic ważnego do powiedzenia. Jest przecież już tyle blogów, kanałów na ytb czy kont instagramowych... A potem… było już trochę niezręcznie. Tyle czasu. Tyle zmian. Nie wiedziałam, jak się odezwać — i czy jeszcze ktoś tu będzie.

Ale dziś, kiedy przeglądałam stare zdjęcia, te z włosami rozczochranymi przez tę nieznośną wilgotność w trakcie lata, pomyślałam: przecież to też była historia. I że szkoda, że jej nie opisałam..


Podczas mojej nieobecności sporo podróżowaliśmy z moim Mężem. Nie były to wyprawy do miejsc z okładek przewodników (na takie przyjdzie jeszcze czas), ale podróże w poszukiwaniu prawdziwej Australii i jej ludzi. Tych wiecznie uśmiechniętych, serdecznych, ukrytych za rogiem stacji benzynowej, a nie za hotelowym barem w Sydney z drinkiem. Szukaliśmy miejsc wolnych od tłumu i zgiełku, takich, które rozmawiają z człowiekiem ciszej, a niewypowiadane słowa trafiają wprost do serca i do rozsądku. Czyli dokładnie tych, które lubię najbardziej: wypraw na pustynię, na plaże, w tropiki i do tej zwyczajnej, niepozornej Australii, tej ukrytej w małych miasteczkach, z nieco przekrzywionymi szyldami, sklepami, w których czas się zatrzymał, i drogami, na których spotyka się swoje myśli oraz lokalsów, którzy z chęcią utną sobie z Toba pogawędkę na chwilkę lub dwie.
I co najpiękniejsze: takich miejsc jest zaskakująco wiele. I każde z nich ma w sobie coś niesamowitego, choć nie zawsze jest to widocznego od razu.


Ukończyliśmy też długą ścieżkę prowadzącą do obywatelstwa i przyjęliśmy ten moment z wdzięcznością i radością, świętując go w gronie naszych przyjaciół, którzy tutaj na emigracji stali się dla nas drugą rodziną To była decyzja zbudowana na latach, nie na chwilowym zachwycie i choć chcemy do Polski kiedyś wrócić to czujemy, że teraz jest nasz czas tutaj, w naszym drugim domu, w Australii...

A później… później pojawiło się dziecko. Nasz wspaniały mały synek, który zmienił całe nasze życie. Przewartościował każdy jego aspekt i nadał głębokiego sensu, którego nie widzieliśmy wcześniej.


Kupiliśmy też nasz pierwszy dom, niewielki, z dala od centrum miasta, ale nasz. Z cieniem palm, pod którym wieczorami siadam rozpalając campingowe ognisko i popijając herbatę z miodem i cytryną.

I może właśnie dlatego dziś, po czterech latach ciszy, poczułam, że chcę wrócić.
Nie po to, żeby nadrobić, ani żeby opowiadać wszystko od początku, ale po to, żeby znowu mieć gdzie zapisać moja australijską codzienność, te małe i duże wyprawy i moje włosowe eksperymenty..

Włosy mam dłuższe (ciąża bardzo im służyła), czasu mniej, ale więcej spokoju i stabilności i chyba właśnie to sprawiło, że znowu mam ochotę na pisanie.

Mam nadzieję, że zostaniesz jeszcze chwilę.
Może zaparzysz coś ciepłego. Może przeczytasz coś starszego.
A ja tymczasem... spróbuję się znowu rozgościć w tym moim małym miejscu w Internecie..

Dziękuję, jeśli nadal tu jesteś :)

Dziękuję, jeśli dopiero przyszłaś :)

Do usłyszenia wkrótce, Madeline

 

Polecany post

Czy to tu się jeszcze pisze? – refleksja blogowa, powrót i sens pisania w 2025

Nie pamiętam, kiedy ostatni raz logowałam się tutaj bez poczucia lekkiego wstydu.. Wiesz, tego rodzaju „zaraz-napiszę-tylko-najpierw-odkurzę...

Copyright © Je suis Madeline , Blogger