Włosowe faux pas #2: SheaMoisture Coconut & Hibiscus Curl Enhancing Smoothie- PEH'owa porażka

Są takie kosmetyki, które dostają ode mnie drugą, trzecią, a nawet czwartą szansę. Czasem wracam do nich z nadzieją, że może jednak tym razem zaiskrzy, że moje włosy są w innym momencie, że zmieniła się ich porowatość albo potrzeby i że produkt w końcu zadziała. Tak właśnie było z tym słynnym smoothie od SheaMoisture, który kusił mnie obietnicami pięknych, sprężystych loków i składnikami, które same w sobie brzmią bardzo obiecująco. Niestety… za każdym razem kończyło się to tak samo: puch, suchość i szorstkość. Zamiast miękkich, odżywionych fal miałam włosy przypominające siano, które aż prosiło się aby więcej z tą maską nie mieć do czynienia..



Praca nad naturalnym skrętem
Całkiem niedawno dostałam od Was kilka wiadomości (i od moich bliskich również) z pytaniem, kiedy w końcu pokażę się w moich naturalnych, kręconych włosach. I pomyślałam sobie wtedy: „czemu nie?”. Skoro dawno nie stylizowałam włosów w ten sposób, to może to idealny moment, żeby spróbować na nowo? Zabrałam się więc z entuzjazmem do akcji reaktywacji skrętu i właśnie wtedy wyciągnęłam to słynne smoothie od SheaMoisture, o którym słyszałam już sporo na forach włosowych.




Co nam obiecuje producent?

Receptura została pomyślana tak, aby dostarczyć włosom wszystkiego, co najlepsze w pielęgnacji: nawilżenia, wygładzenia i odbudowy (równowaga PEH), czyli to, czego szukamy, by utrzymać równowagę we włosach.

I faktycznie, kiedy zaglądamy w skład, możemy wyłapać każdy z tych elementów:

  • Humektanty – tu na pierwszy plan wychodzi gliceryna roślinna, wspierana przez pantenol i aloes. To one mają dbać o nawodnienie wnętrza włosa, przywracać mu elastyczność i sprawiać, że kosmyki będą bardziej sprężyste.
  • Emolienty – cała plejada maseł i olejów: masło shea, mango, kokosowy, awokado, makadamia, neem oraz olej z marchwi. Ich zadaniem jest otulenie włosa ochronną warstwą, nadanie mu miękkości, wygładzenia i zdrowego połysku.
  • Proteiny – w składzie znajdziemy hydrolizowane proteiny jedwabiu, które mają uzupełniać ubytki w strukturze włosa, wzmacniać je od środka i dodatkowo podkreślać naturalny skręt.

W teorii więc mamy pełen balans PEH czyli coś dla każdego typu włosa. Producent kieruje ten produkt przede wszystkim do osób o kręconych lub grubych włosach, które potrzebują mocniejszego dociążenia, ujarzmienia objętości i zdefiniowania naturalnego skrętu. Przy włosach bardziej wymagających, średnioporowatych czy wysokoporowatych, efekt niestety może być odwrotny, zamiast ujarzmienia pojawi się suchość i puch.



Aplikowanie na włosy
Dawałam mu szansę w różnych konfiguracjach: nakładałam go solo, próbowałam łączyć z inną odżywką, stosowałam w minimalnej ilości, a potem też hojniej przy pełnym stylizowaniu. Nic nie pomogło. Nawet gdy myślałam, że to dobry moment, bo włosy były delikatnie przeproteinowane i taki miks humektantów i emolientów powinien się sprawdzić to niestety w tej wersji potęgował tylko problem.

Samo nakładanie na włosy jest bardzo przyjemne, bo konsystencja jest lekko wodnista, maska dobrze się rozprowadza, otula każde pasmo włosów i do tego ma naprawdę ładny, niedrażniący zapach, który sprawia, że te kilka minut podczas jej nakładania mija w bardzo przyjaznej atmosferze. I właśnie dlatego całość była tak rozczarowująca, bo wrażenia podczas stosowania sugerowały, że to będzie udany kosmetyk, a kiedy raz za razem widziałam efekt końcowy byłam bardzo zawiedziona..



Jak działała na moich włosach?

Każde użycie tej maski kończyło się dla mnie dokładnie tak samo czyli efektem spuszonuch, matowych włosów, które w dotyku były szorstkie i nieprzyjemne. Nie było tu mowy o miękkości, gładkości czy blasku, które obiecuje producent. Zamiast tego miałam efekt „siana”, które ani nie chciało się układać, ani dobrze wyglądać. Włosy były matowe, jakby pozbawione życia, a przy dotyku wręcz drażniły tę swoją szorstkością.


I co najważniejsze, to nie był jednorazowy przypadek. Tak jak wspomniałam wyżej dawałam jej wiele szanse lecz za każdym razem finał wyglądał identycznie. Nie pojawiała się żadna poprawa, żaden cień nadziei, że może jednak włosy złapią z tym kosmetykiem porozumienie. Wręcz przeciwnie, każdy kolejny raz tylko utwierdzał mnie w przekonaniu, że to kompletnie nie jest produkt dla mnie.


To jeden z tych przypadków, kiedy aplikacja daje złudzenie, że wszystko będzie dobrze, bo konsystencja jest przyjemna, krem łatwo się rozprowadza, pachnie naprawdę ładnie, a później przychodzi moment kiedy włosy wysychają i pokazują swoją prawdziwą reakcję na dany produkt. I niestety, w moim przypadku była to reakcja na „nie”. 



Dlaczego tak się stało ?
Głównym tropem jest tutaj porowatość włosów. To smoothie jest polecane głównie dla włosów kręconych i niskoporowatych, które lubią kokos i świetnie radzą sobie z cięższymi masłami. W takim przypadku krem potrafi pięknie dociążyć włosy, podbić skręt i dodać im zdrowego połysku. Problem w tym, że moje włosy są obecnie średnioporowate i to jak widać zmienia w tej historii wszystko. 

Drugim winowajcą jest gliceryna, która mamy tutaj wysoko w składzie. W teorii to świetny humektant, ale w praktyce, szczególnie w wilgotnym i tropikalnym klimacie, potrafi działać odwrotnie niż powinna. Zamiast zatrzymywać wodę we włosie, wyciąga ją z jego wnętrza, przez co włosy stają się matowe, spuszone i kompletnie pozbawione życia.

No i wreszcie kokos, składnik, który kiedyś moje włosy (paradoksalnie kiedy były jeszcze wysokoporowate) wręcz uwielbiały, ale odkąd ich porowatość się obniżyła, dobry poczciwy olej kokosowy stał się dla nich wrogiem numer jeden (pisałam o tym tutaj). W tej formule nasz czarny bohater znacząco dominuje i to on jest sprawcą tego, że zamiast gładkości i dociążenia za każdym razem uzyskiwałam tylko puch, szorstkość w dotyku i tę charakterystyczną, nieprzyjemną matowość, której nie dało się okiełznać żadnym innym kosmetykiem.


Podsumowanie

Ta historia z Curl Enhancing Smoothie pokazała mi jedno, że nie wszystko, co na pierwszy rzut oka wygląda jak ideał, musi w praktyce takim być. Moje włosy szybko przypomniały mi, że potrafią być kapryśne i że nie każdy kosmetyk, nawet pełen naturalnych olejów i maseł, jest w stanie z nimi współpracować.


Dlatego odkładam tę maskę na półkę z produktami, które ładnie pachniały, przyjemnie się nakładały, ale nigdy nie dały mi tego, czego szukałam. I przyjmuję to z uśmiechem, bo każda taka próba to lekcja. Lekcja o tym, żeby słuchać swoich włosów i ufać ich reakcji bardziej niż pięknym opisom na opakowaniu czy z pozory idealnym składom.


A Wy, miałyście kiedyś taki kosmetyk, który wydawał się strzałem w dziesiątkę, a w praktyce kompletnie się u Was nie sprawdził?


Pozdrawiam, 
Madeline



5 komentarzy:

  1. Wcale się nie dziwię, że odkładasz tę maskę. Ale masz piękne włosy!

    OdpowiedzUsuń
  2. myślę, że każda z Nas nie raz była czymś zawiedziona ;O

    OdpowiedzUsuń
  3. mi olej kokosowy robi ogromna szopę ;p

    OdpowiedzUsuń
  4. Nie znam tego produktu więc nie mogę powiedzieć o nim nic. Teraz do głowy nie przychodzi mi żaden konkretny produkt ale wiem że nieraz byłam zawiedziona kosmetycznym działaniem tak zwanych hitów 😁

    OdpowiedzUsuń

Polecany post

Czy to tu się jeszcze pisze? – refleksja blogowa, powrót i sens pisania w 2025

Nie pamiętam, kiedy ostatni raz logowałam się tutaj bez poczucia lekkiego wstydu.. Wiesz, tego rodzaju „zaraz-napiszę-tylko-najpierw-odkurzę...

Copyright © Je suis Madeline , Blogger