Dr. Roberts Waterhole - czyli busz, który przetrwał dzięki marzeniom jednego doktora

Poznaliście już Girraween z jego monumentalnych stron wielkich głazów balansujących na krawędzi praw fizyki, stromych podejść i granitowych ścian, które wyglądają jak dzieło gigantów. Jednak Girraween ma też swoje ciche, mniej spektakularne oblicze, które łatwo przeoczyć w pogoni za wielkimi widokami. Dziś zabiorę Was właśnie tam, do małego, niepozornego wodopoju, nazwanego na cześć człowieka, który prawie sto lat temu marzył, by to miejsce zostało objęte ochroną.


Ścieżka, która prowadzi w spokój
Trasa do Dr. Roberts Waterhole jest krótka i przyjazna, bardziej spacer niż wyprawa. Zaczyna się niepozornie, bo prostą dróżką wijącą się przez busz eukaliptusowy. Pnie drzew, gdzieniegdzie osmolone pożarem, stoją jak strażnicy czasu, a ich liście szeleszczą przy każdym podmuchu wiatru. Po bokach roztacza się gęsta zieleń: ogromne paprocie, trawy i młode pędy, które uparcie wyrastają ze skalistych szczelin, jakby przypominały, że w Girraween życie zawsze znajduje dla siebie miejsce. 

Jednak zanim ruszymy na szlak, kilka praktycznych informacji:

  • Długość trasy: ok. 1,4 km (w obie strony)
  • Czas przejścia: 20–30 minut spokojnego spaceru
  • Poziom trudności: łatwy – idealny również dla rodzin z dziećmi
  • Najlepszy czas: lato, kiedy wodopój daje przyjemne ochłodzenie, albo wiosna, gdy busz rozkwita kolorami
  • Co zobaczysz: eukaliptusowy busz, krzewy pełne kwiatów, tablicę upamiętniającą dr. Spencera Robertsa, a przy odrobinie szczęścia także wallaby (nam się udało) lub inne dzikie zwierzęta



To nie jest szlak, który wymaga wysiłku. To raczej ścieżka, która sama narzuca spokojne tempo, jakby chciała powiedzieć: „nie spiesz się, tu liczy się droga, a nie cel”. Z każdym krokiem spokojnego marszu zaczynamy dostrzegać drobne detale: światło migoczące między liśćmi, zapach eukaliptusa, cienie przemykające w krzakach. Cisza, która tutaj otula nas z każdej strony nie jest absolutna, ale żywa, taka pełna naturalnych dźwięków: śpiewu ptaków, szelestu ukrytych stworzeń i skrzypienia gałązek pod stopami. To cisza, w której człowiek zaczyna słyszeć też samego siebie. Jednak jest to cisza, którą nazywam ciszą natury, bo wolna jest od rozmów mijających nas ludzi, śmiechów schodzących z góry wspinaczy czy krzyków biegających na szlaku dzieci. To mało popularny szlak lecz chyba właśnie to podoba nam się najbardziej.



Właśnie wtedy kiedy zwalniasz krok, busz, który z oddali wygląda surowo i jednolicie zaczyna spokojnie przemawiać. Nagle, z bliska okazuje się pełen detali: subtelnych kwiatów, zapachów i drobnych cudów natury. To jak odkrywanie tajemnic, które krajobraz odsłania dopiero wtedy, gdy idziesz powoli i dajesz sobie czas, by patrzeć naprawdę uważnie. I tak pomimo, że mamy zimę to udało nam się uchwycić jedną z niezwykłych roślin tego miejsca. 



Spotkanie z.. mieszkańcem

Na tym spokojnym szlaku ciszę przerwał tylko jeden moment, kiedy na ścieżce stanął przed nami nieśmiały mieszkaniec parku. Mały wallaby wyskoczył nagle zza krzaków i zatrzymał się w pół kroku, jakby sam zastanawiał się, kto tu właściwie komu przeszkodził. Patrzył na nas uważnie, jego wielkie oczy odbijały światło słońca przesączającego się przez liście. Przez krótką chwilę byliśmy częścią jego świata: cichą, ostrożną obecnością istot, których ogląda tutaj wiele.



Po kilku sekundach, które wydawały się dłuższe niż były w rzeczywistości, odskoczył w bok i zniknął w wysokiej trawie, zostawiając po sobie tylko poruszone źdźbła i poczucie ulotnego spotkania. To właśnie takie chwile przypominają, że w Girraween jesteśmy gośćmi, a prawdziwymi gospodarzami są zwierzęta, które tu żyją. One pozwalają nam zajrzeć do swojego świata, ale nigdy nie należymy tu tak naprawdę do końca..


Wodopój jak lustro – pamięć o bohaterze Girraween
Po parunastu minutach ścieżka zaprowadziła nas wprost do wodopoju nazwanego na cześć doktora Spencera Robertsa. To nie jest widowiskowy wodospad ani rozległe jezioro, którym zachwycają się przewodniki. To niewielka, spokojna tafla wody, otoczona krzewami i granitowymi głazami, na której powierzchni odbijają się drzewa i niebo. Patrząc na nią, ma się wrażenie, że czas zwalnia, a cały krajobraz zamienia się w naturalny obraz malowany przez światło i odbicia.
To miejsce samo zaprasza, by usiąść na chwilę, wsłuchać się w busz i pozwolić oczom wędrować po tafli, która od dziesiątek lat odbija ten sam świat. Cisza nad wodą ma tu inny wymiar, gęstszy, spokojniejszy, jakby Girraween szeptało nam swoje historię.


Wspomnienie Doktora Robertsa.

Obok wodopoju stoi skromna tablica przypominająca, że to miejsce nosi imię dr. Spencera Robertsa – lekarza ze Stanthorpe, który w latach 30. XX wieku marzył, by tereny Girraween zostały objęte ochroną. Nie był politykiem, nie miał władzy ani wielkich możliwości, a jednak to właśnie on dostrzegł w tej surowej krainie coś więcej niż kamienie i busz. Zrozumiał, że jej dzikość i piękno są bezcenne, że nie wolno ich zmarnować ani oddać w ręce przemysłu.


Stojąc dziś nad spokojną taflą wody, łatwo poczuć wdzięczność, że prawie sto lat temu ktoś pomyślał o nas, o przyszłych pokoleniach. To dzięki jego wizji możemy spacerować tym szlakiem, cieszyć się ciszą buszu, obserwować wallaby w ich naturalnym środowisku i mieć pewność, że miejsce to nadal pozostanie bezpieczne. Dla mnie jest w tym coś niezwykle pięknego, że ten człowiek nie został zapomniany. Że jego imię żyje w wodopoju, który dla wielu turystów staje się chwilą zatrzymania i refleksji. To jak most między przeszłością a teraźniejszością, między marzeniem jednego człowieka a naszym doświadczeniem dzikiej natury.
I myślę sobie, że to lekcja nie tylko o przyrodzie, ale też o nas samych. Lekcja o tym, że czasem wystarczy wizja i odrobina determinacji, by ocalić coś, co wydaje się większe niż my sami.


Kamienny żart natury

Przy wodopoju natrafiliśmy też na głaz, który wyglądał tak, jakby ktoś przez pomyłkę postawił go pod złym kątem. Stał samotnie, lekko przekrzywiony, jak element większej układanki, który nie do końca pasuje do reszty krajobrazu. I choć to tylko kamień, w tej surowej, uporządkowanej przez naturę przestrzeni jego „niepasowanie” przyciąga wzrok i wywołuje uśmiech. Girraween znowu pokazuje, że geologia też potrafi mieć poczucie humoru.



A Wy ? Lubicie takie krótkie szlaki, gdzie największą atrakcją nie jest widok z góry, ale chwila ciszy i spotkanie z naturą? Bo dla mnie właśnie w takich miejscach najłatwiej poczuć, że jesteśmy częścią czegoś większego, historii, która zaczęła się na długo przed nami i będzie trwać dalej.

Pozdrawiam was ciepło z Girraween i do zobaczenia wkrótce na kolejnym szlaku ! Dajcie znać w komentarzu, na który chcielibyście się wybrać najpierw: Granite Arch czy The Junction ?
Madeline






6 komentarzy:

  1. Jakie cudowne miejsce, i ten cały szlak sama chętnie wybrałabym się na taką wędrówkę . Niesamowicie jest zobaczyć te wszystkie zwierzaczki w naturze. I ten wodospad- przepiękny kadr . pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się ogromnie, że to miejsce podoba Ci się tak samo jak mnie ❤️. Dla mnie to dowód, że piękno natury potrafi poruszać serca niezależnie od tego, gdzie jesteśmy
      Serdecznie Cię pozdrawiam! ❤️

      Usuń
  2. Widzę, że ten szlak skłania do wielopłaszczyznowych przemyśleń.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dokładnie tak :) Jest to dla mnie wręcz zachwycające, że czasem wystarczy upór jednego człowieka aby zmienić dane miejsce na lata i zachować jego dziedzictwo dla przyszłych pokoleń :)

      Usuń

Polecany post

Czy to tu się jeszcze pisze? – refleksja blogowa, powrót i sens pisania w 2025

Nie pamiętam, kiedy ostatni raz logowałam się tutaj bez poczucia lekkiego wstydu.. Wiesz, tego rodzaju „zaraz-napiszę-tylko-najpierw-odkurzę...

Copyright © Je suis Madeline , Blogger