Granite Arch - kamienny portal do krainy wyobraźni

Granite Arch - kamienny portal do krainy wyobraźni

Witajcie, dzisiaj zapraszam Was na kolejną wędrówkę po Girraween National Park. Tym razem wybierzemy się razem na szlak do Granite Arch.Granite Arch to naturalna skalna brama, która wygląda trochę jak portal do innego świata i jest jednym z tych miejsc, które sprawiają, że zatrzymuję się i patrzę na nie dłużej niż zwykle. To krótki, przyjemny szlak, ale nie można się na nim nudzić, co chwilę odkrywa przed nami nowe kształty skał i zakamarki buszu. Chodźcie, pokażę Wam to miejsce, jego historię i wszystkie jego niezwykłe detale.


Portal do podróży między wymiarami
Jako dziecko lat 90. dorastałam w czasach, kiedy telewizja co chwilę serwowała nam filmy o przenoszeniu się w czasie, portalach do innych wymiarów i magicznych bramach. Jeśli pamiętacie „Sagale”, to wiecie, o czym mówię, to był absolutny hit moich dziecięcych bodajże sobotnich poranków. Do dziś, za każdym razem gdy przechodzę pod Granite Arch, gdzieś w środku mnie ta mała dziewczynka modli się, żeby przypadkiem nie przenieść się do jakiegoś innego świata, bo kto wie co mogłabym tam spotkać..

A z drugiej strony, trochę mnie ciekawi co by tam mogło na mnie czekać. Bo kto wie, dokąd zaprowadziłby mnie taki portal? Może do alternatywnej Australii, w której kangury rządzą światem i my jesteśmy ich pupilami? Albo do prehistorycznego świata, gdzie po tych samych skałach, na których teraz stoimy, chodziłyby dinozaury? A może do zupełnie innego wymiaru, takiego, w którym czas stoi w miejscu, a busz jest jeszcze bardziej zielony, kwiaty wiecznie kwitną, a woda w strumieniach świeci w nocy? Granite Arch ma w sobie coś takiego, że łatwo puścić wodze fantazji i przez chwilę poczuć się bohaterem filmu fantasy. Czujcie ten atmosferę ? :)


I może właśnie dlatego tak bardzo lubię ten szlak, bo łączy w sobie przygodę, piękne widoki i tę nutkę tajemnicy, która sprawia, że serce bije trochę szybciej, a wyobraźnia zaczyna pracować na najwyższych obrotah. A skoro już postanowiliśmy przejść przez tę „magiczną bramę”, to zanim ruszymy w drogę, dobrze wiedzieć, co nas czeka, bo to dopiero wtedy, kiedy będziemy wiedzieli co na nas czeka, ta wyprawa do innego wymiaru będzie bardziej bezpieczna i dobrze zaplanowana.
A więc na chwilę wróćmy do początku szlaku i tego co na nim na nas czeka.

🥾 Mini-przewodnik po szlaku Granite Arch

Długość trasy: ok. 1,6 km (tam i z powrotem)
Czas przejścia: 30–40 minut spokojnym tempem
Poziom trudności: łatwy – idealny także dla rodzin z dziećmi
Start: Bald Rock Creek day-use area
Najlepszy czas: rano, kiedy słońce rysuje piękne cienie na granitowych skałach
Co zobaczysz: eukaliptusowy busz, formacje granitowe, Granite Arch, przy odrobinie szczęścia wallaby lub kolorowe papużki lorikeet.

Wśród eukaliptusów i granitowych głazów

Idziemy ścieżką, która delikatnie wije się między smukłymi pniami drzew i ogromnymi głazami, które wyglądają, jakby ktoś celowo je rozrzucił w tym miejscu, tworząc naturalny korytarz. Dodatkowo z każdej strony otacza nas gęsty busz, smukłe pnie eukaliptusów wspinają się ku górze, a niskie krzewy i paprocie miękko otulają drogę, sprawiając, że czujemy się jak w zielonym tunelu.


Na zdjęciach możecie zobaczyć, jak niezwykłe są te formacje, jedne mają kształt kulistych głazów, które wyglądają, jakby ktoś je przetoczył i ustawił na baczność, inne tworzą wąskie przejścia, które dodają trasie nutki przygody. To taki moment, kiedy masz wrażenie, że zaraz zza zakrętu wyłoni się coś niezwykłego, może ukryty portal, a może małe zwierzę obserwujące nas z ukrycia, a może jeszcze coś innego co na zawsze zmieni naszą percepcje o otaczającym nas Świecie..
 

Kroki same zwalniają, a nogi co chwilę zatrzymują się mimowolnie w miejscu, bo to nie jest szlak, którym chce się po prostu przejść, to prawdziwa podróż nie tylko wgłąb niezwykłego Girraween, ale także nas samych, naszej wyobraźni czy dziecięcych fantazji, które odżywają na nowo i podsyłają coraz to barwniejsze scenariusze, których nie powstydziłby się żaden dobry reżyser. Patrzę na te głazy i mam wrażenie, że każdy z nich ma swoją własną historię, że były tu na długo przed nami i będą jeszcze wtedy, gdy nas już dawno nie będzie. W takich chwilach człowiek czuje, że jest tylko gościem w tym pradawnym świecie, który pozwala mu zajrzeć w swoje sekrety.



I właśnie w tym momencie trasa zaczyna się zmieniać, pojawia się coraz więcej wielkich głazów, które zdają się układać w fantazyjne korytarze i bramy. Spacer zmienia się w rodzaj zwiedzania kamiennej galerii, w której każdy krok odkrywa coś nowego i zaskakującego. Coraz trudniej nie zatrzymywać się co kilka metrów, żeby obejrzeć formację z każdej strony i wyobrazić sobie, jak powstała

Kamienna galeria natury

Im bliżej jesteśmy Granite Arch, tym więcej dziwnych kształtów odkrywamy po drodze. Są skały wyglądające jak gigantyczne puzzle, które ktoś próbował ułożyć, i głazy stojące w tak delikatnej równowadze, że wydają się ignorować prawa fizyki. Ich powierzchnie są wygładzone wiatrem i deszczem, a czasem porośnięte miękkimi porostami, które dodają im nieco tajemniczości.




Spójrzcie chociażby na ten głaz, wygląda, jakby ktoś przeciął go laserem na idealnie równe części i zostawił tak, żebyśmy się zastanawiali, co tu się wydarzyło. Geolodzy powiedzą, że to efekt tysięcy lat wietrzenia i rozszerzania się granitu pod wpływem temperatury, a następnie pęknięcia wzdłuż naturalnych linii spękań, ale czy na pewno? Głęboko we mnie jest taka mała cząstka, która woli wierzyć, że nie wszystko na tym świecie da się wyjaśnić prostymi procesami. Ten głaz być może jest tylko dziełem natury, ale może też być śladem po dawnej, zapomnianej cywilizacji. W końcu niemal wszystkie starożytne kultury mówią o wielkim kataklizmie, który niemal nie zniszczył naszego gatunku. Może kiedyś istniała kultura, która potrafiła obrabiać skały z precyzją, o jakiej nam się nie śni? Może właśnie stoimy na fragmentach pradawnej świątyni, nieświadomi, jak wielką historię kryją te kamienie. Jako fanka historii i archeologii wiem, że na świecie istnieje mnóstwo artefaktów, których działania i przeznaczenia wciąż nie rozumiemy, a wrzucanie wszystkiego do worka z napisem „kult religijny” jest raczej ucieczką od niewygodnych pytań niż odpowiedzią. Jeśli czytają mnie tu fani dr. Zalewskiego, to serdecznie Was pozdrawiam, to miejsce zdecydowanie jest dla nas!

Kawałek dalej trafiamy na kolejną formację, która wygląda jeszcze dziwniej. Niektóre z nich naprawdę pobudzają wyobraźnię i za każdym razem zastanawiam się, czy na pewno mogły powstać same. Ten głaz wygląda tak, jakby ktoś wyciął w nim idealny trójkątny fragment przy pomocy jakiegoś gigantycznego dłuta albo maszyny.


Rozsądek podpowiada, że to efekt naturalnych spękań i erozji, ale przyznajcie sami, że wygląda to aż zbyt perfekcyjnie. W takich momentach lubię puścić wodze fantazji i wyobrażać sobie, że to nie przypadek, że to fragment ściany dawnej budowli albo wejście do ukrytej komnaty, w której wciąż spoczywają tajemnice sprzed tysięcy lat. I jeszcze raz odniosę się do dr. Zalewskiego i jego teorii na temat "śladów trójkątnego wiercenia", bo sami powiedzcie czy na takowe wam to nie wygląda?  Choć próbujący wszystko racjonalizować rozum mówi, że to tylko natura, serce podpowiada, że takie miejsca są właśnie po to, by choć na chwilę zapomnieć o naukowych wyjaśnieniach, które do końca nie wyjaśniają ich powstania i pozwolić sobie na odrobinę alternatywnej historii. Bo to właśnie tajemnica sprawia, że świat jest ciekawszy, a ta wędrówka staje się prawdziwą przygodą.

Spotkanie z tubylcem..

Na szczęście mam obok siebie męża-inżyniera, który w takich chwilach potrafi delikatnie ściągnąć mnie na ziemię, zanim za bardzo odlecę ze swoimi teoriami o starożytnych cywilizacjach i kosmicznych portalach. I w tym właśnie momencie, gdy stoimy zadumani i rozważamy, czy mamy przed sobą kawałek pradawnej historii czy tylko kaprys natury, z zamyślenia wyrywa nas cichy trzask. Zarośla po lewej lekko się poruszają i nagle na skraju ścieżki pojawia się on, prawdziwy mieszkaniec buszu.



To kangur, który wpatruje się w nas z wyraźnym zainteresowaniem. Wygląda trochę tak, jakby zastanawiał się, czemu ci dziwni ludzie zamiast iść normalnie do celu, co chwila się zatrzymują, machają rękami, wskazują na skały i ożywienie o czymś dyskutują. My zaś stoimy tam jak dwie postacie z filmu przygodowego, ja roztaczam wizję starożytnej cywilizacji, portali i zapomnianych światów, a mój mąż tylko kręci głową i z uśmiechem przypomina, że „to wszystko da się wyjaśnić fizyką”.


Przez chwilę stoimy tak, wpatrując się w siebie nawzajem, my z lekkim uśmiechem, on z nieodgadnioną miną, jak prawdziwy strażnik tego miejsca. Właśnie wtedy przychodzi nam do głowy myśl, że może właśnie tak powinno być, że te przystanki, rozmowy i chwile zachwytu są częścią całej przygody. Może nawet nasz futrzasty obserwator uznał, że zasłużyliśmy na przejście dalej, bo po chwili spokojnie odskakuje w stronę głazów, jakby chciał nas poprowadzić ku Granite Arch, do kolejnego etapu naszej wędrówki.


Cel naszej wędrówki: Granite Arch a'la Wrota do Innego Wymiaru..

W końcu stajemy pod Granite Arch. Przez chwilę milczymy, jakby to miejsce samo kazało nam się zatrzymać i nabrać oddechu. Patrzymy w górę i mam wrażenie, że czas naprawdę na moment staje w miejscu.


Łuk wygląda z tej perspektywy doprawdy monumentalnie i kiedy tak na niego patrzę to swoją "architekturą" i ułożeniem przypomina mi angielskie Stonehenge. Wygląda jakby ktoś specjalnie umieścił go tutaj, aby oddzielał zwykły świat od tego, co czeka po drugiej stronie. Wystarczyłoby zrobić krok i… kto wie, gdzie byśmy się znaleźli? 


Zanim jednak zdążę całkowicie odpłynąć w świat kreowany przez moją wybujałą wyobraźnie, mój mąż z uśmiechem spogląda na mnie, po czym mówi: „No dobrze, portal czy nie,  przechodzimy?”. I wtedy ruszamy, przechodząc pod łukiem, trochę jakbyśmy naprawdę przekraczali granicę między jednym a drugim światem. Czuję dreszcz ekscytacji i lekką dziecięcą radość, jakbym na moment znalazła się w ulubionym filmie fantasy z dzieciństwa. A jednak kiedy stajemy po drugiej stronie, świat wydaje się jakby trochę cichszy, bardziej skupiony jednak cały czas taki sam. 


Retrospekcyjna podróż i powrót do otaczającego nas Świata
Podróż do Granite Arch zawsze jest pełna ekscytacji, bo im bliżej jesteśmy łuku, tym więcej snujemy teorii, żartujemy o portalach, pradawnych cywilizacjach i o tym, dokąd mogłoby nas przenieść, gdyby to naprawdę było przejście do innego wymiaru. To taki moment, w którym wyobraźnia pracuje na najwyższych obrotach, a serce bije szybciej, trochę z wrażenia, trochę z zachwytu.


Ale kiedy już przechodzimy przez te kamienne wrota i kierujemy się w stronę kolejnych szlaków, całe to napięcie powoli opada. Zamiast wymyślać coraz bardziej szalone teorie, zaczynamy chłonąć tu i teraz. Zatrzymujemy się, żeby podziwiać pojedyncze kwiaty wyrastające spomiędzy kamieni, wypatrujemy kangurów i słuchamy dźwięków buszu.

Busz jakby zmienia swój charakter, z miejsca tajemnic i przygody staje się miejscem spokoju i refleksji. Rozmawiamy o zwykłych rzeczach, żartujemy, cieszymy się, że jesteśmy tu razem. To taki powrót do rzeczywistości, ale w najlepszym możliwym wydaniu, z sercem lżejszym o codzienne troski i głową pełną świeżych myśli.


Koniec? A może dopiero początek…
I wtedy uświadamiam sobie, że to wcale nie koniec, tylko początek kolejnej historii. Granite Arch to jeden z rozdziałów Girrawen, pełen towarzyszącego napięcia, snucia teorii, zagadek i niespodziewanych spotkań. Teraz droga prowadzi nas dalej, ku nowym miejscom, kolejnym formacjom skalnym i następnym opowieściom, które już czekają, by je odkryć.

Czuję się trochę jak Indiana Jones, który właśnie zakończył jedną misję i już planuje następną, tylko ja  zamiast bicza mam aparat. Zapraszam wkrótce na kolejny "odcinek" z Girraween, mam nadzieję, że równie ochoczo jak ja, ruszycie na kolejny szlak w poszukiwaniu kolenych tajemnic i niespodzianek, które cały czas czekają na swoje rozwikłanie..

A co Wy myślicie na temat powstania Granite Arch ? Czy to tylko dziwny wypadek natury czy jednak kryje się za nim coś innego ?

Pozdrawiam,
Madeline


Włosowe faux pas #2: SheaMoisture Coconut & Hibiscus Curl Enhancing Smoothie- PEH'owa porażka

Włosowe faux pas #2: SheaMoisture Coconut & Hibiscus Curl Enhancing Smoothie- PEH'owa porażka

Są takie kosmetyki, które dostają ode mnie drugą, trzecią, a nawet czwartą szansę. Czasem wracam do nich z nadzieją, że może jednak tym razem zaiskrzy, że moje włosy są w innym momencie, że zmieniła się ich porowatość albo potrzeby i że produkt w końcu zadziała. Tak właśnie było z tym słynnym smoothie od SheaMoisture, który kusił mnie obietnicami pięknych, sprężystych loków i składnikami, które same w sobie brzmią bardzo obiecująco. Niestety… za każdym razem kończyło się to tak samo: puch, suchość i szorstkość. Zamiast miękkich, odżywionych fal miałam włosy przypominające siano, które aż prosiło się aby więcej z tą maską nie mieć do czynienia..



Praca nad naturalnym skrętem
Całkiem niedawno dostałam od Was kilka wiadomości (i od moich bliskich również) z pytaniem, kiedy w końcu pokażę się w moich naturalnych, kręconych włosach. I pomyślałam sobie wtedy: „czemu nie?”. Skoro dawno nie stylizowałam włosów w ten sposób, to może to idealny moment, żeby spróbować na nowo? Zabrałam się więc z entuzjazmem do akcji reaktywacji skrętu i właśnie wtedy wyciągnęłam to słynne smoothie od SheaMoisture, o którym słyszałam już sporo na forach włosowych.




Co nam obiecuje producent?

Receptura została pomyślana tak, aby dostarczyć włosom wszystkiego, co najlepsze w pielęgnacji: nawilżenia, wygładzenia i odbudowy (równowaga PEH), czyli to, czego szukamy, by utrzymać równowagę we włosach.

I faktycznie, kiedy zaglądamy w skład, możemy wyłapać każdy z tych elementów:

  • Humektanty – tu na pierwszy plan wychodzi gliceryna roślinna, wspierana przez pantenol i aloes. To one mają dbać o nawodnienie wnętrza włosa, przywracać mu elastyczność i sprawiać, że kosmyki będą bardziej sprężyste.
  • Emolienty – cała plejada maseł i olejów: masło shea, mango, kokosowy, awokado, makadamia, neem oraz olej z marchwi. Ich zadaniem jest otulenie włosa ochronną warstwą, nadanie mu miękkości, wygładzenia i zdrowego połysku.
  • Proteiny – w składzie znajdziemy hydrolizowane proteiny jedwabiu, które mają uzupełniać ubytki w strukturze włosa, wzmacniać je od środka i dodatkowo podkreślać naturalny skręt.

W teorii więc mamy pełen balans PEH czyli coś dla każdego typu włosa. Producent kieruje ten produkt przede wszystkim do osób o kręconych lub grubych włosach, które potrzebują mocniejszego dociążenia, ujarzmienia objętości i zdefiniowania naturalnego skrętu. Przy włosach bardziej wymagających, średnioporowatych czy wysokoporowatych, efekt niestety może być odwrotny, zamiast ujarzmienia pojawi się suchość i puch.



Aplikowanie na włosy
Dawałam mu szansę w różnych konfiguracjach: nakładałam go solo, próbowałam łączyć z inną odżywką, stosowałam w minimalnej ilości, a potem też hojniej przy pełnym stylizowaniu. Nic nie pomogło. Nawet gdy myślałam, że to dobry moment, bo włosy były delikatnie przeproteinowane i taki miks humektantów i emolientów powinien się sprawdzić to niestety w tej wersji potęgował tylko problem.

Samo nakładanie na włosy jest bardzo przyjemne, bo konsystencja jest lekko wodnista, maska dobrze się rozprowadza, otula każde pasmo włosów i do tego ma naprawdę ładny, niedrażniący zapach, który sprawia, że te kilka minut podczas jej nakładania mija w bardzo przyjaznej atmosferze. I właśnie dlatego całość była tak rozczarowująca, bo wrażenia podczas stosowania sugerowały, że to będzie udany kosmetyk, a kiedy raz za razem widziałam efekt końcowy byłam bardzo zawiedziona..



Jak działała na moich włosach?

Każde użycie tej maski kończyło się dla mnie dokładnie tak samo czyli efektem spuszonuch, matowych włosów, które w dotyku były szorstkie i nieprzyjemne. Nie było tu mowy o miękkości, gładkości czy blasku, które obiecuje producent. Zamiast tego miałam efekt „siana”, które ani nie chciało się układać, ani dobrze wyglądać. Włosy były matowe, jakby pozbawione życia, a przy dotyku wręcz drażniły tę swoją szorstkością.


I co najważniejsze, to nie był jednorazowy przypadek. Tak jak wspomniałam wyżej dawałam jej wiele szanse lecz za każdym razem finał wyglądał identycznie. Nie pojawiała się żadna poprawa, żaden cień nadziei, że może jednak włosy złapią z tym kosmetykiem porozumienie. Wręcz przeciwnie, każdy kolejny raz tylko utwierdzał mnie w przekonaniu, że to kompletnie nie jest produkt dla mnie.


To jeden z tych przypadków, kiedy aplikacja daje złudzenie, że wszystko będzie dobrze, bo konsystencja jest przyjemna, krem łatwo się rozprowadza, pachnie naprawdę ładnie, a później przychodzi moment kiedy włosy wysychają i pokazują swoją prawdziwą reakcję na dany produkt. I niestety, w moim przypadku była to reakcja na „nie”. 



Dlaczego tak się stało ?
Głównym tropem jest tutaj porowatość włosów. To smoothie jest polecane głównie dla włosów kręconych i niskoporowatych, które lubią kokos i świetnie radzą sobie z cięższymi masłami. W takim przypadku krem potrafi pięknie dociążyć włosy, podbić skręt i dodać im zdrowego połysku. Problem w tym, że moje włosy są obecnie średnioporowate i to jak widać zmienia w tej historii wszystko. 

Drugim winowajcą jest gliceryna, która mamy tutaj wysoko w składzie. W teorii to świetny humektant, ale w praktyce, szczególnie w wilgotnym i tropikalnym klimacie, potrafi działać odwrotnie niż powinna. Zamiast zatrzymywać wodę we włosie, wyciąga ją z jego wnętrza, przez co włosy stają się matowe, spuszone i kompletnie pozbawione życia.

No i wreszcie kokos, składnik, który kiedyś moje włosy (paradoksalnie kiedy były jeszcze wysokoporowate) wręcz uwielbiały, ale odkąd ich porowatość się obniżyła, dobry poczciwy olej kokosowy stał się dla nich wrogiem numer jeden (pisałam o tym tutaj). W tej formule nasz czarny bohater znacząco dominuje i to on jest sprawcą tego, że zamiast gładkości i dociążenia za każdym razem uzyskiwałam tylko puch, szorstkość w dotyku i tę charakterystyczną, nieprzyjemną matowość, której nie dało się okiełznać żadnym innym kosmetykiem.


Podsumowanie

Ta historia z Curl Enhancing Smoothie pokazała mi jedno, że nie wszystko, co na pierwszy rzut oka wygląda jak ideał, musi w praktyce takim być. Moje włosy szybko przypomniały mi, że potrafią być kapryśne i że nie każdy kosmetyk, nawet pełen naturalnych olejów i maseł, jest w stanie z nimi współpracować.


Dlatego odkładam tę maskę na półkę z produktami, które ładnie pachniały, przyjemnie się nakładały, ale nigdy nie dały mi tego, czego szukałam. I przyjmuję to z uśmiechem, bo każda taka próba to lekcja. Lekcja o tym, żeby słuchać swoich włosów i ufać ich reakcji bardziej niż pięknym opisom na opakowaniu czy z pozory idealnym składom.


A Wy, miałyście kiedyś taki kosmetyk, który wydawał się strzałem w dziesiątkę, a w praktyce kompletnie się u Was nie sprawdził?


Pozdrawiam, 
Madeline



Sierpniowa aktualizacja: odżywienie, przeproteinowanie i moje sposoby na równowagę

Sierpniowa aktualizacja: odżywienie, przeproteinowanie i moje sposoby na równowagę

Dziś zabieram Was ze sobą na The Spit w Gold Coast: długą, piaszczystą mierzeję, gdzie ocean uderza o falochron z siłą, której nie sposób zignorować. To jedno z tych miejsc, gdzie natura mówi głośniej niż my sami, a człowiek musi nauczyć się wsłuchiwać w rytm fal i wiatr, który śpiewa starą pieśń minionych lat. Z jednej strony rozciąga się tu widok na strzeliste wieżowce przy słynnej plaży Surfers Paradise, miejsce, które nigdy nie zasypia, pełne surferów, spacerowiczów i ludzi szukających wakacyjnej beztroski. Z drugiej ten typowy dla Australii widok: bezkres oceanu, rozciągający się aż po linię horyzontu. Ocean, który nigdy nie jest taki sam: czasem błękitny i łagodny, czasem spokojny i lazurowy, innym razem grafitowy i wzburzony, zmienia kolor niczym nastroje dnia, od jasnego spokoju po dramatyczne kontrasty.


The Spit to miejsce graniczne, z jednej strony czuć bliskość miasta, a z drugiej dziką, nieokiełznaną siłę oceanu. Spacerując wzdłuż mierzei, można poczuć, że wszystko tu jest większe od nas: wiatr, fale, przestrzeń. Bardzo lubimy to miejsce między innymi dlatego, że jest mało popularne wśród turystów i nie trzeba szukać miejsca aby na spokojnie pospacerować. I właśnie w takim otoczeniu, wolnym od zgiełku i przeciskajających się turystów robiliśmy zdjęcia do tej sierpniowej aktualizacji włosowej.


Tego dnia, kiedy robiliśmy zdjęcia, wiał silny wiatr. Nie taki przyjemny, lekki podmuch, ale wiatr, który chwyta włosy i szarpie je w każdą stronę. Stojąc przy barierce, patrząc w stronę oceanu, miałam wrażenie, że moje włosy żyją własnym, nieokiełznanym rytmem. Były wszędzie, na mojej twarzy, oplatały ramiona i szyję, jakby chciały mnie całkowicie schować. Miałam wrażenie, że zachowują się jak gałęzie starej wierzby z Fangoru z Władcy Pierścieni, który oplótł to Merry’ego i Pippina, nie chcąc ich wypuścić ze swojego uścisku, tylko dlatego, bo za bardzo się do niego zbliżyli. Podobnie moje dzikie włosy, miotane wiatrem, zdawały się walczyć ze mną, a każdy krok czy ruch głowy kończył się kolejnym splątaniem. A jednak w tym wszystkim czułam też radość, że mogę je rozpuścić i pozwolić wiatrowi je rozeiać, bo to przecież część mnie. Czasem muszą się poplątać i powiać na wietrze, bo życie nie polega na tym, by chować je pod kloszem i oblepiać kolejnymi warstwami ochronnego olejku. 


I taki nastrój towarzyszył mi podczas robienia zdjęć byłam: pełen optymizm, wiatr mocno wiał, a jego nieokiełznana energia dodała każdej fotografii życia. Dopiero gdy na ekranie aparatu zobaczyłam, jak bardzo rozwiewa moje włosy, pomyślałam z lekkim niepokojem, co czeka mnie później w domu. Czy ja je w ogóle będę w stanie rozczesać, czy znowu będę walczyła z gromadą kołtunów ? Zafunduje wam mały spoiler: było lepiej niż myślałam i po przyjeździe do domu rozczesałam je bez większego problemu :) Ta jedna chwila oddaje cały ten miesiąc mojej pielęgnacji: pełen troski i dobrych intencji, ale też nieoczekiwanych skutków ubocznych, bo moje włosy żyją razem ze mną, a nie są "nietykalnym" pomnikiem wzorowej pielęgnacji. 


Co chciałam osiągnąć, a co wyszło naprawdę
Zdecydownaie ten miesiąc był poświęcony odżywieniu. Chciałam, aby włosy stały się miękkie, elastyczne, odporne na słone powietrze i częste wiatry. Wielkimi krokami zbliża się do nas lato, a z nim wysokie temperatury i ostre słońce. Staram się do tego przygotować jak najlepiej potrafię. Chciałam aby moje włosy były dobrze odżywione, błyszczące, z dobrze domkniętą łuską i zdyscyplinowane po długości, tak aby były dobrze przygotowane na każdą pogodę. W praktyce jednak troska przerodziła się w przesadę. Zamiast miękkości i sprężystości pojawiła się sztywność i poczucie, że włosy są "przeładowane" tymi wszystkimi dobrociami. Nastąpiło więc to co często przytrafia się kiedy człowiek przedobrzy i używa zbyt dużej ilości kosmetyków czyli klasyczne przeproteinowanie, 
efekt, którego każda włosomaniaczka woli unikać, a o którym pisałam wam tutaj.


To doświadczenie przypomniało mi, że nawet najlepsze chęci mogą zaszkodzić, jeśli brakuje równowagi. Po raz kolejny też przypomniało mi się stare powiedzenie włosomaniaczek, że "lepiej mniej niż więcej". Włosy nie potrzebowały aż takiej dawki protein i odżywienia, wołały raczej o równomierne połączenie emolientów i humektantów. 

Kosmetyki, których używałam w sierpniu

🌿 Oleje

  • Olej z siemienia lnianego – gęsty, ochronny, niezawodny w nadawaniu gładkości. Zostawiałam go zwykle na 1–1,5 godziny przed myciem pod nawilżający podkład z miodu.
  • Olej konopny – lżejszy, idealny, gdy chciałam, by włosy zyskały blask i tutaj również zostawiałam go na około godziny przed myciem i podobnie jak powyżej używałam go w duecie z miodowym podkładem nawilżającym.
  • 2 olejki/sera od L'oreal z serii Elvive na dzień i na noc, o nich opowiem wam więcej wkrótce.
  • Argan Oil z Aldi - to tak naprawdę miks olejku arganowego z paroma innymi składnikami. Nakładam go głownie jako serum zabezpieczające w ciągu dnia i czasem na noc. Ma rewelacyjny skład i noszę go ze sobą praktycznie wszędzie ! To moje drugie opakowanie i na pewno nie ostatnie. O nim również recenzja pojawi się w tym miesiącu.


🧴 Maski i odżywki

Sięgałam po wiele różnych, tych nowych, które testuję np. Shea Moisture do włosów kręconych i Sukin Sensitive Scalp Care (którą oczywiście stosuję na włosy po długości) oraz paru sprawdzonych klasyków jak np. Garnier 3 oleje (ta żólta) oraz L'Oreal Elvive Dream Lenght i to właśnie doprowadziło do efektu przeproteinowania. Bogate formuły i domowe mikstury (m.in. maski z żółtkiem i miodem) początkowo dawały zadowolenie, ale z czasem sprawiły, że włosy straciły elastyczność.


🧼 Szampony

  • Sukin – naturalny i delikatny, dla dni, gdy chciałam, by włosy były lekkie i świeże.
  • Aveo – klasyk, który dobrze domywał oleje i resetował włosy po intensywniejszej pielęgnacji.


Podsumowanie

Ten miesiąc pokazał mi, że włosy podobnie jak natura i ocean bywają nieprzewidywalne i wymagają odpowiednia podejścia oraz czasu. Często chciałam zrobić za dużo rzeczy na raz, bo akurat mój mały ząbkujący szkrab poszedł wcześniej spać i miałam więcej czasu potrzymać coś na włosach. To nie była wina samych kosmetyków, bo każdy z nich ma swoje zalety i działa dobrze w odpowiednich warunkach. Problem leżał w braku umiaru i w tym, że próbowałam zrobić zbyt wiele naraz. Produkty, po które sięgałam, były wartościowe, ale sposób, w jaki je łączyłam, okazał się dla moich włosów po prostu zbyt intensywny. 

Na koniec żegnam was przepięknym widokiem na Gold Coast z jednej z północnych plaży The Spit.


A czy wy czasami też macie takie momenty, kiedy wkładacie w pielęgnacje całe serce, a na koniec wasze włosy i tak pokazują wam, że warto słuchać się starych przysłówk włsoomaniaczek z Wizażu i lepiej nałożyć na włosy mniej niż więcej :)

Pozdrawiam was serdecznie,
Madeline

Polecany post

Czy to tu się jeszcze pisze? – refleksja blogowa, powrót i sens pisania w 2025

Nie pamiętam, kiedy ostatni raz logowałam się tutaj bez poczucia lekkiego wstydu.. Wiesz, tego rodzaju „zaraz-napiszę-tylko-najpierw-odkurzę...

Copyright © Je suis Madeline , Blogger